Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pływałem między słoniem a dziewicami (siedmioma!!!)
#1
Nawet nie pamiętam, jaki to był kraj. Bośnia, Słowenia, może Macedonia. W każdym razie jedno z tych państw, które powstały ledwie kilka tygodni wcześniej, jeszcze niepewnych swego istnienia, zaskoczonych własną tożsamością i jednocześnie z niepokojem spoglądających w stronę południa, gdzie ich niedawni bracia wzajem się  wybijali  a jedynym ludzkim odruchem była nienawiść. Dwa tygodnie później też dane mi było  patrzeć,  jak ludzie strzelają do ludzi.

Jednak na razie byłem tutaj. No właśnie, nawet nie wiem gdzie. Wyznaczona  na starej mapie droga  zgubiła  się dawno, ale poranek taki ładny, jaka  różnica, co to za państwo,  skoro   trakt  biegnie dalej,  widać  jak wspina się na przełęcz i znika za horyzontem. Wciąż na południe, w stronę gór.
Przystanęliśmy w dolinie, przy  wiejskim sklepiku połączonym z niewielkim bistro. Młoda kelnerka podała nam kawę na tarasie ocienionym dojrzewającymi winogronami. I tak sobie siedzieliśmy.  Poniżej tarasu  stary człowiek rozłożył swój straganik z melonami, jakaś kobieta niosła bańkę od mleka i prowadziła krowę. Przejechał chłopak na rowerze, pozdrowił  sprzedawcę melonów. Kelnerka przekomarzała się  z pijącymi piwo robotnikami.

Tak sobie siedzieliśmy. W świecie zwyczajnym zwyczajnością najzwyklejszą, świecie istniejącym w każdej krainie, w każdej dolinie, w każdej wiosce.  I nagle poczułem się szczęśliwy . Szczęściem takim, które dopada niespodzianie a zdarza  się nam raz,  może kilka razy w życiu.  Szczęściem nie do zrozumienia: nigdy nie będę wiedział, ile w nim magii chwili, ile zapatrzeniem w to, co jeszcze mnie czeka – wszak byłem przecież na początku drogi, początku nieznanego,  ile poczucia harmonii z tym nagle zatrzymanym czasem.
Minęło wiele lat zaznaczanych kolejnymi wędrówkami, kolejnymi zapatrzeniami. A ja  wciąż pamiętam ową dolinę, każdy jej szczegół. Pamiętam smak kawy, pamiętam, jaką koszulę miał  sprzedawca melonów, wciąż słyszę skrzypienie zdezelowanego roweru. I wciąż powraca falą wspomnień  poczucie doskonałości tamtych doznań.

Podobnych zaprosić bowiem nie sposób.

Możemy za nimi tęsknić, możemy ich pragnąć, ale przyjdą same. Jeśli w ogóle przyjdą. Jednak możemy zrobić jedno – wybrać miejsce, wybrać chwilę im przyjazną, by pochyliły się nad nami i zechciały przez nas przepłynąć.  I w takie miejsce chcę was zaprowadzić.

Wyobraźcie sobie: jest wieczór, noc prawie. Gwiazdy -  te, które świecą tylko w górach – odbijają się w kubkach waszej herbaty. Tyle się dzisiaj działo – ach, te fajne kamienne purchawki, para oblubieńców, cała zawstydzona w różowym tufie pośród nieskazitelnej bieli. A potem schody ułożone przez ród Bessiaen, wiodące w stronę wyroczni, skały z której  wylewano boskie wino, by parowało w ogniu boskich płomieni. Wciąż to pulsuje w was, takie nowe, takie świeże, mości  się w pamięci, układa, by trwać przez wasze następne wiosny, jesienie, zimy.

Jest wieczór, noc prawie. Powoli zmęczenie dniem zamienia się w zamyślenie, odbiegacie od przebytych dróg, zaczyna być tylko tu. Milczycie,  może rozmawiacie półgłosem. W wiosce poniżej domy ucichły, zasnęły. Tylko smuga światła nocnej lampki płynie przez niedomknięte drzwi pokoju, w którym śpią wasze dzieci  (Wolffer, może to Misia posapuje przez sen?)  i daje znak, że jutro znów będzie gwar, będą figi kupione na pomackim targu, będzie słońce i powitanie dnia wołaniem muezina.
Ale to będzie, będzie. Jutro, czyli kiedyś. Na razie zanurzacie się w plusz południowej nocy. A herbata w kubkach ma moc orientu.

Zbyt starzy, jak na taki wczesny wieczór
Zbyt młodzi, aby przestać wierzyć w wiersze;
Tak na zmroku oparci, jak na ciężkim mieczu –
Słowa tylko i myśli między nami bielsze
Płyną jasnym pasemkiem wsuniętym przez drzwi.
Może nawet nas nie ma, tylko się to śni?



***

Trawy bledną, popieleją w swej powrotnej podróży do ziemi.  Lato coraz dojrzalsze, coraz bardziej sobą zmęczone, powoli przemienia się w jesień. Jesień roku 2013.
Znów tutaj jestem, w miejscu przyjętym jak  świętość,  jak prosporę.  Każdy ma takie miejsce, w którym sprawy i rzeczy najzwyklejsze, otoczone ciepłymi doświadczeniami niczym dziecięcy sen, nabierają nagle znaczenia, wręcz z mistycznych doznań wywiedzionego. Ten brązowy płotek; przez jego kratownicę patrzysz na zachodzące za greckimi Rodopami słońce.  Stół, na nim kubek kawy, która tylko na południu smakuje kardamonem i wanilią. Mała wioska Medevci, ledwie kilkanaście domów wokół traktu biegnącego z  Kyrdżali na zachód, przez Benkovski do Zlatogradu. Ale to miejsce to przede wszystkim ludzie – dwójka dzieciaków, które pokochałem jak własne. Dzieciaków, co odnalazły siebie gdzieś na obczyźnie i tutaj postanowiły razem żyć. Marta i Aladyn, dwoje ciepłych, serdecznych ludzi, ciężką pracą (wszak praktycznie sami wybudowali swój motel) zaznaczający swoją obecność w pomackim świecie. Tu urodziły im się dzieci: Emre i żywe srebro, Aylinka, której wszędzie pełno.

A ponieważ Aladyn nie potrafi odpoczywać, żyć bez pracy, pewnej jesieni zakasał rękawy i  stworzył na zapleczu wysmakowany w każdym calu basen, otoczony feerią  kwiatów (to już domena Marty). I uwaga: nie zdołacie docenić tej konstrukcji, dopóki nie znajdziecie się we wschodnich Rodopach. W świecie wyschniętych w letniej porze rzek, ledwie przypominających o swoim zimowym istnieniu kamiennymi korytami pełnymi fantasmagorycznych kształtów.  Docenicie ów basen dopiero wtedy, gdy będziecie mogli zanurzyć się chłodzie wody po całym dniu wędrowania  górskimi  grzbietami, wspinaniu się na tufowe skały,  pozbawione odrobiny cienia, wciąż pod palącym słońcem południa. Dopiero wtedy…

Ma owa  gazdowana przez Martę i Alladyna  przystań  dla wędrowców – poza magią miejsca i samymi gospodarzami – jeszcze jeden atut. Została wybudowana dokładnie w środku przestrzeni przebogatej w sprawy, kamienie i dokumenty czasu. Zaświadczam wam  słowem liniejącego dachowca, który co nieco po Bałkanach się włóczył – jest tylko jeden jeszcze w tej części świata  region, w którym skupiły się dziesiątki miejsc godnych odwiedzenia: północna Oltenia. Choć może i okolice pomiędzy Szyroką Łuką, Kyrdżali a Ardino są ciekawsze, bardziej różnorodne. Wszak Dakowie nie pozostawili po sobie tak genialnych artefaktów, co kultura tracka a i wychylające  się co rusz spod ziemi tufowe cudeńka pozwalają wibrować wyobraźni na niespotykanych nutach.  

Przez kilka lat starałem się w kilkunastu monografiach opisać wszystkie te miejsca – w sumie powstało blisko dwieście  stron tekstu. Pisałem o przełęczy Gela nad Szyroką Łuką, gdzie narodził się Orfeusz, pisałem o Tatule, gdzie umarł ten, który ośmielił się kochać. Swoje miejsce znalazła i sama Szyroka Łuka, kryształowe formacje z Madanu, Zlatograd. Było o nieprawdopodobnej, vaginalnej jaskini Utroba, o grobowcu jeźdźca z Aleksandrowa i wiosce cudów – Mezeku. Była Villa Armira i Perperikon, osobny duży tekst został poświęcony świętym miejscom Traków i tufowym skałom.  Był konak starego Aguszewa w Mogilicy. Niestety, ufny w szacunek jednych  ludzi wobec pracy drugich, pisząc nie kopiowałem owych monografii i przepadły one bezpowrotnie. A odtwarzanie tamtych tekstów grozi wtórnością, nadto bardzo zmienił się układ odniesienia.  Nie wiem, może kiedyś spróbuję… Trochę  przykro.

I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od twórczości drogowców, którzy zwinęli asfalt na drodze ze Smoliana do Ardino i wytyczyli koszmarnie daleki objazd wiodący rodopskim pograniczem. Noc już była prawie, nigdzie drogi ni kurhanu, a ja bardzo zmęczony, wycięty jako ta łowicka serwetka, szukałem już tylko ustronnego miejsca, gdzie będzie można rozłożyć śpiwory. Zadupie od zadupia. Nagle szok – jakieś światła, jakiś dom a na nim napis: motel. Wyłażę na ostatnich łapach, wciąż niepewny, czy jawa to, czy wyobraźnia kpi ze mnie. Dookoła rudości i popiele, ziemia spalona letnim słońcem a tu otwierasz drewnianą bramkę i wpadasz w dywan zielonej trawy. (Dopiero potem dowiedziałem się, że to – jak i wszystkie kwietne pergole – to dzieło Marty, wbrew klimatowi uczynione.) A potem, pośrodku Rodopów,  słyszę polskie słowa: cześć, dzień dobry. Tak poznałem Aladyna; po chwili przyjechała jego żona z maleńką córeczką w nosiłkach, żeby pogadać w swoim ojczystym języku… Zmęczenie gdzieś odleciało i na owym zadupiu zadupia czworo ludzieńków poznawało siebie, zaczynało się sobą cieszyć.

Nie kryję, mam ogromną satysfakcję, że za sprawą tego objazdu – zatem przypadku – dane mi było odkryć ów motel i jego gospodarzy.  I że – tym razem już za sprawą mojej pisaniny – Marta ma coraz częściej okazję pogadać po polsku…

Wróćmy jednak do naszych baranów. Radzę zatrzymać się tutaj na co najmniej kilka dni – zrobić sobie w ‘Emre’ wygodną bazę, z której można poznawać świat Traków i Pomaków: rodopskie doliny i góry. Zaręczam – w którąkolwiek stronę ruszycie,  w każdej będą na was czekały zachwycenia i zdziwienia. Wszystko (z wyjątkiem Mezek i Villi Armira, odrobinę dalej leżących) w promieniu kilkunastu-, kilkudziesięciu kilometrów od waszego legowiska.

Zaś jeśli dopadnie was dzień leniwca, interesujące miejsca są też na wyciągnięcie ręki od motelu. I taki dzień chcę wam  zaproponować. Przy czym uwaga: nie szukajcie owych miejsc w przewodnikach. Ich  autorami są osobnicy wprawdzie zadufani w sobie ale  o znacznym stopniu ograniczenia umysłowego, jak choćby ów Angol, który w bedekerze Pascala Szyroką Łukę tłumaczy jako Szeroką Łąkę. A i tak nic to, w stosunku do bzdur, jakie powypisywali o Słowacji  czy Węgrzech – tak błąd za błędem, błędami pogania…

Wstaliście późno, późno zjedliście śniadanie, gdzieby tu teraz…  No to pięć minut jazdy na południowy wschód- do wioski Podkowa. Mała, schowana w zieleni a pośrodku drewniany meczet. Bagatela – najstarszy w całej Europie! Zbudowany w 1438 roku (choć archiwa sułtańskie wspominają datę o trzy lata wcześniejszą).
Świątynia jest drewniana, zbudowana została bez użycia gwoździ. Z równą pieczołowitością parę lat temu odnowiona – po całych Bałkanach szukano starego drewna zdatnego ro remontu, studiowano dawne techniki budowy. Wygląda ślicznie, aż chce się posiedzieć na ławie w podcieniach i pogapić na  świat mający pół tysiąca lat. W kilku miejscach można dostrzec wyrzeźbione z alabastru gołębice – symbol tych, które owo miejsce stworzyły.

Było tak: siedem dziewic daremnie czekało na powrót swych wybrańców  wojny. Wyglądały ich powrotu długo, aż jasnym się stało, że narzeczeni zginęli, nigdy nie powrócą. I w chwili pewnej panny sprzedały swoje posagi, kupiły drewno na budowę świątyni i wynajęły cieśli. Konstrukcja powstała w jeden dzień /ponoć 6 maja/ zaś dziewice… zniknęły, rozpłynęły się w powietrzu; nikt już ich nigdy nie zobaczył…  
A świątynia została im dedykowana – właśnie chodzicie wokół Meczetu Siedmiu Dziewic.

Ale to nie koniec niezwykłych opowieści. Bo pomyślcie – o gęsiach kapitolińskich, co Rzym ocaliły, wiedzą wszyscy. A kto słyszał o przeciwpożarowych indykach z Podkowy? Nikt?

No to słuchajcie: meczet trwał rok po roku, stulecie po stuleciu. Omijały go wojny i pożogi. Aż nadszedł rok 1912, czas krwawych bałkańskich wojen. W świątyni ukryli się okoliczni mieszkańcy, co nie przeszkodziło dowódcy agresywnego oddziału wydać rozkaz jej spalenia. Podłożono ogień, z wewnątrz dobiegł krzyk duszących się ludzi. I oto pojawiło się stado indyków, które skrzydłami ugasiły płomienie ocalając budowlę i tych, którzy znaleźli w jej wnętrzu schronienie.
Wreszcie przywódca indyków podniósł  głowę, zagulgotał i ruszył w stronę komendanta podpalaczy. Ich spojrzenia zetknęły się –  komendant chwycił się za głowę  i  z jękiem osunął na ziemię ze sparaliżowaną twarzą. Ponoć do końca swoich dni nie zdołał wypowiedzieć ani jednego słowa...

***


… trochę wam z tymi dziewicami i  drobiem bojowym zeszło, słońce grzeje coraz mocniej, pora do bazy. Jakaś kawa, jakieś lody i długa kąpiel w chłodnej wodzie. A potem kolejne dwa kroki – tyle że w przeciwnym kierunku, na południowy zachód. Odwiedzimy Słonia.

Szukałem go przez trzy lata; wszystko przez błędne informacje lokalizujące ową skałę w okolicach Makaza. A  była na wyciagnięcie ręki – wystarczyło w Benkovski skręcić w lewo i pojechać kilkaset metrów, do następnej wioski. Z tym, że – uwaga – Słoń nie jest widoczny z drogi. Ale trafić łatwo – po prawej stronie niewielkiego łuku drogi zobaczycie skalną nieckę. Od zachodu zamknięta pionową ławicą tufową, z drugiej opadającymi łagodnie kamiennymi tarasami. Wnętrze to rumowisko skalne, przeplatane dziełem ludzkich rąk – dość wysokimi murkami. No to my przez te murki, dawaj do przodu. I nagle pojawia się słoń – siedzi sobie zwierzątko na zadku pod lasem, najwyraźniej zmęczone, podpiera się o ziemię okazałą trąbą. Pomiędzy trąbą a resztą cielska jest otwór przez który można swobodnie przejść.

Wiedzieć trzeba, że ów Elefant był jedną z najświętszych skał Traków, zatem już tysiące lat temu. Ale nie tylko – w jego moc uzdrowieńczą wierzą także współcześni. Z tym, że  doszło do daleko posuniętej specjalizacji – wyrósł zeń pediatra; leczy głównie dzieci.
Nie wierzycie?  

Szukaliśmy Słonia razem z Martą, która zabrała ze sobą dzieciaki. Ostatecznych wskazówek udzieliła nam młoda kobieta mieszkająca ledwie kilka domów od skały. Po czym spojrzała na Emre i Aylinkę i ze współczuciem spytała: będziesz nosić dzieci? Chore, tak? I padły dodatkowe wskazówki: że zła kwadra  księżyca – Słoń największą moc uzdrawiania ma w pełni, że zła pora – najlepiej przenieść chorego pod trąbą wieczorem.

O uzdrowieniach przez Elefanta uczynionych najlepiej świadczą fragmenty dziecięcych ciuszków, zawieszone na okolicznych drzewach jako swoiste wotum, podziękowania. Ale jest coś jeszcze – coś co wymyka się racjonalnym pojęciom. Oto Słoń ma dwie, skrajnie odmienne strony – ta południowa jest jasna, radosna wręcz, północna kryje się w mroku, którego nie jest w stanie uzasadnić słabsza operacja słońca. I robi się dziwnie, jakby pośrodku gnozy i to  manichejskiej –w jej najczystszej formie: pomiędzy światłem a mrokiem, dobrem a złem. I przechodzi chęć do śmiechu, jesteśmy trochę cichsi, trochę jakby zakłopotani własną niewiedzą o czymś, co wiadomym  wszak być nie może. Cień jakiś przebiegł po skalnych tarasach – strzyga to czy upiór może?
Lepiej już wróćmy do motelu…

***

A jutro? Jakąkolwiek drogę wybierzemy, odkryjemy miejsca niezwykłe. Może powędrujemy do Diabelskiego Mostu, może do niesamowitych, dziurawych jak ser skał Pczelari. Może pokłonimy się grobowcowi Jeźdźca albo wleziemy do vaginy Matki Rodopów – wiecznie wilgotnej wnęki skalnej Utroba. Tyle jeszcze przed nami!
Zaś gdybyśmy pływając w basenie u Marty i Aladyna zapragnęli szumu fal i widoku podwodnych, kolorowych łąk, nie patrzmy w stronę czarnomorskich plaż – to daleko. My przecież po godzinie jazdy możemy zobaczyć zatoki Morza Egejskiego. A przy okazji kupi się do domu najlepszą w świecie oliwę, świeżo wytłoczoną…

Z jednym wszakże zastrzeżeniem. Tym, którzy cenią gwarną plażę, towarzystwo, stoiska z zimnym piwem i przekąskami, taką podróż odradzam – próżno ich szukać. Zaś tym, którzy zapragną pojechać przez pola kwitnącej bawełny, wzdłuż jezior zaznaczonych różowością flamingów i bezczelnością latających krów – pelikanów, by dotrzeć do pustych, opuszczonych przez ludzi piaszczystych plaż, tym, którzy  znają wartość stukotu fal o przybrzeżne skały, z przyjemnością wyślę szczegóły dojazdu. Dojazdu, bo zaparkować można pięć metrów od morskiego brzegu. Można tam wyruszyć na kilka dni, można wyskoczyć na chwilę i wrócić na kolację do Marty. Wedle pragnień i nastrojów.

Zaś wieczorem, bo znów będzie wieczór, powróci zapatrzenie się w siebie, układanie co dopiero doznanych krajobrazów, zaglądanie do gwiazd w kubkach herbaty.
Bo pamiętać musimy jedno: wędrówka, żeby nie wiem jak przygotowana, obłożona przewodnikami i mapami, zawsze jest niewiadomą. Nigdy nie będziecie wiedzieli, jakie zapachy was otoczą, jakie smaki, jakich ludzi i zwierzęta spotkacie w drodze. Jakie   dotąd nieznane dźwięki usłyszycie. Świadomość, wiedza są w tym wędrowaniu najmniej istotne – liczą się odczucia, liczą się uczucia. A jak tłumaczył Epikur (często się do niego odwołuję, ale lubię staruszka) to właśnie uczucia są miarą prawdy.

Zbyt starzy jak na taki wczesny wieczór
Zbyt młodzi aby przestać wierzyć w wiersze
Tak na zmroku oparci jak na ciężkim mieczu…


Ile lat temu napisałeś tę piosenkę? Piętnaście, dwadzieścia?  Gdzie te górskie szałasy, gdzie taboriska, kiedy gryf gitary był ci tak posłuszny? Głupcze, po trzykroć głupcze…






I dygresja  drobna. Skoro w tytule pojawiły się dziewice, słówko o nich. Osobiście twierdzę, że dziewice są zjawiskiem tak rzadkim, nieomal mitycznym, jako jednorożec, w dodatku różowy. Opinię opieram  na materiale niemałej próbie badawczej – miałem kiedyś jednoosobowy pokój w koedukacyjnym akademiku i to se ne vrati, choć i potem bywało wesoło.
Inna sprawa, że występuje  tutaj nietypowe sprzężenie zwrotne. Faceci wyznający  kult dziewictwa przez stulecia robili wszystko, by jednocześnie pogłowie dziewic ograniczać. Co nie zmienia postaci rzeczy, że we wszystkich praktycznie kulturach hymen był czczony jako świętość największa. Napisano o tym opasłe tomy. Z samczego punktu widzenia istotna była związana z nim (naiwniacy) pewność własnego ojcostwa, doprowadzona do absurdu poprzez dziewictwo z odzysku, w kulturach azjatyckich nicią chirurgiczną czynione.
I tak było zawsze i wszędzie.

Czy aby na pewno? Niejaki Ibrahim ibn Jakub ze zgrozą odnotował  a potwierdził, z pewną nutką zazdrości, niemiecki kronikarz Thietmar, iż jeden lud ma inne niż cała średniowieczna Europa obyczaje. Otóż w Polsce, jeżeli mąż odkrył  podczas nocy poślubnej, że jego wybranka jest nadal dziewicą, miał prawo odesłać ją do rodziców, uznając, że skoro nikt jej wcześniej nie tknął, to nie ma w niej nic dobrego.*

Co wszystkim młodym damom polecam ku myśleniu.

*Podaję za: Kienzler I – Seks w średniowieczu, wyd. Bellona 2013, s.131

Ps. Wszystkim, którzy w trakcie pewnego zjazdu znaleźli pośród zabawy czas, aby zadzwonić…. Dziękuję. To było dla mnie ważne… Cholernie ważne!
Mać!
Odpowiedz
#2
I ciepło się mi od razu zrobiło. Dzięki za poukładanie tych liter w ten a nie inny sposób Smile
Odpowiedz
#3
kocur, no nieźle porysowałeś pazurem, rysa jest głęboka
ks. Tischner
„Prawdy są trzy: cała prawda, święta prawda i gówno prawda”
Odpowiedz
#4
Powrót w świetnej formie!
Odpowiedz
#5
Rewelacja. Czekamy na jeszcze
Odpowiedz
#6
Dzięki, naprawdę wielkie DZIĘKUJĘ!
Już od końca sierpnia ślęczę nad mapami, wbijam pinezki - plan przecież jakiś musi być. Smile A tu taka opowieść...

PS. O telefonie pamiętała Kasia - mnie coś "zamroczyło". Smile

Pzdr
Marek
Odpowiedz
#7
Kolejna uczta literacka prosto spod pióra Mistrza.
Dla takich chwil warto zaglądać na forum.
Mysza pozdrawia Kocura...
Odpowiedz
#8
Po pierwsze pozdrawiam.

Rewelacyjnie się to wszystko czyta, pisz pisz, jeszcze jeszcze.

Po drugie Kocurku ty pomyśl o napisaniu przewodnika.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości