Niestety te kilkadziesiąt kilometrów fantastycznej trasy szybko sie kończy

Zaraz Sibiu zjechaliśmy na drogę w kierunku Pitesti. Czeka nas przejazd przez góry... Niestety córka z chorobą lokomocyjną już się obudziła i znowu źle się czuje

W pewnym momencie stanowczo domaga się postoju, więc zatrzymujemy się na Lukoilu, co okazało się dobrym wyborem, bo była tam huśtawka dla młodszych dzieci, kawałek trawy do pobiegania, a dla najstarszej gorąca herbata (co prawda z automatu, ale i tak była ok). Widoki za oknem rekompensowały nam niewygody podróży (obiecuję wkleić zdjęcia, ale żeby to zrobić muszę usiąść przy kompie w domu, co proste nie jest). Liczyłam na to, że na tym odcinku kupię gdzieś rumuńskie sery, ale niestety byliśmy tam na tyle wcześnie, że stragany były jeszcze pozamykane

Jak to mówi jacky może za rok...

W końcu po licznych serpentynach wjechaliśmy na autostradę w stronę Bukaresztu. Zdecydowaliśmy się jechać przez centurę i jak zwykle śmieszył nas wjazd na nią przez rondo obok supermarketu

Stan drogi nie zachwycał, momentami koleiny masakryczne, ale ogólnie ok. A potem w Jilawie skręt w stronę Giurgiu i już prosta droga do granicy. Byłam tak zadowolona z drogi, że poszło nam tak sprawnie, że chyba wykrakałam dalsze kłopoty. Na granicy byliśmy około 10.00 czasu rumuńskiego, ale stanęliśmy do kolejki na most. Temperatura około 36 stopni, żadnego cienia. Masakra.

Jeszcze wtedy byłam pełna optymizmu, że zaraz przekroczymy granicę i już tylko 3-4 godzinki i będziemy na miejscu

(zakładałam, że dotrzemy około 15). Poszłyśmy na stację na siusiu. Po drodze zauważyłam Polaków stojących w korku i spytałam jak długo już tu stoją odpowiedzieli, że 20 minut, ale nie ruszyli się przez ten czas na milimetr. Po wyjściu ze stacji (po około 15 minutach) okazało się, że nic się nie zmieniło). Za nami ustawiła się już potężna kolejka. Pytaliśmy policjantów, ale oni nie rozumieli po angielsku, w końcu jacyś Rumuni powiedzieli, że korek związany jest z remontem mostu (co już wiedziałam) i że nie wiadomo jak długo jeszcze to potrwa. W pewnym momencie zrobił się przed nami ruch, wszyscy szybko wsiadali do samochodów, więc my też. Podjechaliśmy prawie do miejsca, gdzie pobierali opłaty za przejazd, ale niestety w tym rzucie się nam nie udało

Na szczęście obok nas stanęła ciężarówka i mieliśmy trochę cienia, ale generalnie dzieciaki sobie spacerowały i mieliśmy nieplanowaną przerwę w podróży

Najgorsze, że te samochody, które się załapały na opłatę za most stały tuż za bramkami i widać było, że długo to jeszcze potrwa

W końcu kolejne zamieszanie i znowu podjeżdżamy dalej. Zapłaciliśmy za most, pokazaliśmy wydruk winiety i puszczono nas dalej, a tu kolejny zonk - korek do wjazdu na dwa pasy do mostu, bo z kilku bramek do opłat (4 czy 5) wszyscy musieli wjechać na dwa pasy. Mąż z dziećmi spacerowali po betonowym placu, a ja wymieniałam uwagi o tym bałaganie z Ukrainką z sąsiedniego samochodu. W końcu zrobiło się zamieszanie, można przejechać dalej. Oczywiście wszyscy na raz wpychali się na te dwa pasy i był to chyba najbardziej niebezpieczny moment całej podróży. Potem od Polaków, którzy stali za nami usłyszeliśmy, że dwa auta tuż za nami się spotkały - wyobrażam sobie ten sajgon! Nasze szczęście nie trwało długo, bo kawałek dalej znowu stop. Tam już dzieciaki nie miały gdzie chodzić, więc włączyliśmy im bajkę na DVD (nie mogli oglądać ich wcześniej, bo najstarsza córka jak patrzyła w ekran, niestety wymiotowała, ale teraz skoro staliśmy mogła oglądać i ona). Słabe było również to, że nie było nigdzie toalety, z jednej strony tory, z drugiej skarpa. W końcu wjechaliśmy na most (też było wahadełko nad Dunajem), a po jego przejechaniu stanęliśmy w kolejnym ( a właściwie tym samym) korku do kontroli paszportowej. Wszystko trwało tak długo, że dzieciaki zdążyły obejrzeć 1,5 godzinną bajkę! W końcu wjechaliśmy do Bułgarii. Ale było po 14!!!!! Na granicy staliśmy 4 godziny. To chyba niechlubny rekord tego lata. Już wtedy postanowiliśmy, że wracać będziemy inaczej, ale o tym później. W Ruse skierowaliśmy się na OMV w celu zakupu winiety i ruszyliśmy w stronę morza. Droga w Bułgarii jak najbardziej w porządku, zdążyli otworzyć ten nowy, króciutki odcinek autostrady, więc jak po stole ruszyliśmy w kierunku Warny. Niestety zrobiło się już dość późno i z ogromnym żalem musiałam zrezygnować z odwiedzenia Pobiti Kameni, a tak bardzo chciałam je zobaczyć, ale nic może następnym razem...
Za Warną kierujemy się na Burgas, przejeżadzamy przez Starą Płaninę (Córka znowu wymiotuje na serpentynach) i w końcu skręcamy do Sveti Vlas - wymęczeni podróżą jak nigdy.
CDN.