02-09-2016,01:42:55
Już niedługo pora kończyć podróż do domu, więc najwyższy czas opisać jak się do Bułgarii dostałem. Tym bardziej, że podróż zmierza wielkimi krokami ku swemu zakończeniu.
Opis w sumie odkładałem kilka razy, gdyż łatwiej jest wskoczyć na chwilę i dopisać cokolwiek, czy też zobaczyć kto co naskrobał, niż złożyć więcej niż 2-3 zdania.
Tym bardziej czuję się usprawiedliwiony, gdyż że ponieważ na głowie miałem całą logistykę nalotu z powietrza i lądowego na Bułgarię, a także nadzorowanie obydwu ekspedycji także na terenie Polski, a prostym targaniu tobołów i zakupów nie wspominając.
A tak z ciekawości, to czy macie lub mieliście tak, że jak się śpieszycie, lub niesiecie coś ciężkiego, to dziecko idzie przed Wami, dosłownie o milimetry? No bo Malutka tak niestety ma, no i jeszcze włączają się wszelkie komplikatory i pytania o sens istnienia napotkanych po drodze rzeczy czy też wydarzeń. No dobra, ponarzekałem trochę na Malutką, ale chyba po raz pierwszy, a więcej nie zamierzam, to jest po prostu wypadkowa tych przygotować, kiedy człowiek niestety robi się nerwowy, tak jak w życiu (no i na forum).
Co do podróży, to w przeszłości, sam czy też z kumplami nie planowałem zbytnio podróży. No może miejsce docelowe było znane. Zmieniło się to trochę po zawarciu znajomości z małżonką, ale także nie do końca. Pamiętam, że nasz pierwszy wyjazd na Słowację miał polegać na wylegiwaniu się w miejscu docelowym w niejakich termach. Term wtedy nie znalazłem, teraz wiem, że szczęśliwie je ominąłem wręcz po mistrzowsku, a plus tego był taki, że znalazłem Dediny w Słowackim Raju, a żona obrażona siedziała w pokoju. Musiałem to jakoś znieść i sam spędzać wieczory w okolicznych knajpkach, dokładnie dwóch. W sumie się opłacało, bo przez jakiś miesiąc potem miałem spokój.
No, ale wracam do obecnej podróży. Miejsce docelowe planuję już teraz dokładniej, jak wspomniałem, ze względu na Malutką. Staram się je zaklepać wcześniej w związku z tym, że w mej instytucji zaczęli jednak tworzyć coś takiego jak plan urlopu (w grudniu) oraz przestrzegać zawartych w nim danych (do pewnego czasu). Budzą się gdzieś około kwietnia, maja z różnego rodzaju aneksami, no i chodzi o to, żeby dali mi spokój, co jak na razie się dzieje (ale nie zawsze, uparci są).
O ile miejsce w tym roku zaplanowałem po raz drugi z rzędu w Elenite w Privillege Fort Beach, to jakoś nie planuję stacji pośrednich. Do tej pory udawało mi się zawse złapać jakiś nocleg. No może przed Braszowem był to dopiero drugi hotel w Predeal, ale była to 23.05. czy coś koło tego, a wspominam go najmilej, bo następnego dnia rano musiałem pilnować Malutkiej, wtedy chyba 3latki (z bardziej rudymi włosami), wszędzie ją Panie oprowadzały, a podarowane wtedy parasoleczki do teraz chyba walają się jeszcze po kątach piwnicy. Zapamiętałem jeszcze motel przy stacji benzynowej za Piteszti w Kierunku Bukaresztu. Żona twierdzi do tej pory, że to burdel, lub conajmniej miejsce weekendowych wypadów, ale co ja poradzę, że niektórzy lubią róż, w sumie teściowa też, to może napomknę Urszuli.
Wyjazd 12go miał w fazie projektu odbyć się tak mniej więcej ok. 12tej 14tej. Chodi o to, że jak jadę sam, w tym wypadku z Malutką, to wychodzi to znacznie dłużej niż pod nadzorem, mimo tego, że przerw na fajka nie muszę robić, bo nie palę, a Malutka raczej też nie. Wtedy po prostu zawsze gdzieś zjadę z trasy, np. gdy coś mnie zaciekawi, zapatrzę się na jakieś piękne okoliczności przyrody, czy natury, no i ulegam też Malutkiej, chyba że śpi.
12go piątek był z tego powodu pierwszym dniem mego urlopu, gdyż że ponieważ musiałem większiość przygotować sam, poza rzeczami Urszuli i Malutkiej, ale samochód, przelot, zabawki, ubezpieczenia (ale to wcześniej), pakowanie, to niestety wszystko zostało na piątek, w związku z wcześniej nieprzewidzianymi wypadkami.
Nawet samochód tym razem się ddo końca nie posłuchał. Czyściłem go, może nie wypieściłem, więc stało się. Po naładowaniu nie nadużywałem klimatyzacji, a ta niestety się okazało, że ni ziębi ni grzeje. Wszystko by było ok. gdyby to nie w tym czasie drugi przypadek u znajomego z ładowaniem. Ale nie było czasu na diagnozę czy poprawki. Samochód okleiłem naklejką wiadomą między innymi i już o 20.22. wyruszyłęm z Malutką w podróż, a czas przewidywany przybycia określiłem sobie na wczesne popołudnie dnia 14 sierpnia. Przynajmniej wiedziałem o której mam przybyć.
Jeszcze przed wyruszeniem pomyślałem, że skoro Urszula jednak drogą powietrzną, to zmienić zakładaną wcześniej Serbię na Rumunię, bo Transalpinę chciałem po drocze odwiedzić, ale stwierdziłem, że tak jak sam doradzałem tam - ponieważ zmęczonym byłem przez Serbię, a z powrotem, zakładając wtedy, że wypoczęty, powrócę przez Rumunię.
Delikany problem zrodził się z przejazdem przez Polskę. Łatwe to nie było. Gdybym tak chodził do kościoła, to bym sobie wcześniej przypomniał, że 15go jest święto, a skoro w poniedziałek święto, to w piątek początek weekendu. Dodatkowo dużo wtedy ludzi kręci się na piechotę w okolicach Częstochowy. Jakoś oni chyba bez aplikacji, bo na fb nie widziałem gdzie są (może nie mam właściwych znajomych czy brak tam zassięgu, nie wiem), a do Tomka nie dzwoniłem, bo obiecałem, że jak będę w pobliżu Częstochowy, to wpadnę i plan podróży mógłby spalić na panewce.
Z tych to powodów po raz kolejny wybrałem się w kierunku miasta zbrodni i ks. Mateusza - Sandomierza. W sumie ciekawe jak to zmieniło postrzeganie tego miasta bogatego w zabytki i piękne podobno tunele pod nimi. Miało być na Katowice i autostradą prawie na Bratysławę, ale co tam. W sumie po raz pierwszy podczas tej podróży okazało się, że warto mieć trochę szczęścia. Jadąc spokojniutko (jak wspomniałem długi weekend i jednak tłok) posłuchałem sobie wiadomości, a tam o blokowaniu trasy Katowickiej (co jakiś czas ostatnio ma to miejsce, protesty dot. linii energetycznej) i jakimś na niej wypadku. Droga do Sandomierza po raz kolejny okazała się nie taka zła.
Jednak mnie podkusiło, żeby skorzystać wreszcie z dawno nieużywanych zdobyczy techniki. Powinienem wiedzieć, jako wychowany na dawnych polskich serialach, że yanoschyk, czy jakoś ta, to nie to samo co Janosik i biednemu zawsze drogę uatrakcyjni. Tym razem chciałem ominąć Rzeszów (nie obraź się Teresko, ale innom razom może) i pojechać na Gorlice. Za Sandomierzem na Mielec droga w sumie nieźle oznakowana i nienajgorsza, z tego co pamiętam. Powinno mnie tknąć przed Jasłem jak miałem jechać na Gorlice. Podróbka Janosika pchnęła mnie na jakąś boczną drogę, ale pomyślałem mądre toto, to nie co ma się bać. No i pojechałem. Okazało się, że pewnie chciał mnie na skróty a nie główną drogą poprowadzić. Wogóle, to nic nie miałbym przeciwko, ale jak w ciemnym lesie jechałem wąską drogą i za każdym zakrętem musiałem uważać, żeby komyś na posesję nie wjechać, to już przestała mi się ta aparatura podobać. Na szczęście Malutka spała, bo w takich okolicznościach i ciemnej nocy mogłaby się przestraszyć wilków, nierdźwiedzi i rysi, a to akurat w związku z oglądanymi bajkami.
Udałosię jednak na drogę na Gorlice wyjechać, jak również dojechać do samego miasta. Tutaj żywot pseudo Janosika zakończyłem odcinając go od neta. Zresztą z przypadków znajomych, tak jednak do końca bym mu nie ufał.
W Gorlicach, pomny uwagi z forum, także moich o stacjach przed granicą, zatankowałem ON w cenie zbliżonej to tej z mych okolic, po czym udałem się w kierunku granicy na Bardejów.
Wszystko szło dobrze, tylko przed granicą Polsko-Słowacą i po jej przekroczeniu zdziwiła mnie jedna rzecz. Otóż na tablicach z nazwami miejscowości pojaziła się cyrylica. Tak coś myślałem, że może Łemkowie i przypadkiem zgadłem http://www.radiokrakow.pl/wiadomosci/nowy-sacz/wioski-w-usciu-gorlickim-odzyskaly-lemkowskie-nazwy-zdjecia/
Wyjeżdżając z Otwocka o 18.22. na Słowację dotarłem dosyć późno, o 2.22. No, ale wspomniałem dlaczego.
Słowację ogólnie lubię i odwiedzam, ale w tranzycie staram się śmignąć bezproblemowuo. Tak więc z Bardejowa na Preszów, tam równolegle do autostrady do Koszyc. W Koszycach postawiłem nogę na ziemi słowackiej i na stacji paliw rozmieniłem sobie euro na serbskie bramki, po czym dalej bezautostradowo do granicy, którą osiągnąłem ok. 4.22.
Węgry także bez historii. Winietka jak zwykle kartą na stacji w Encs, gdzie nieźle nauczyli się już po polsku. Pewnie zmusiła ich do tego nasza wrodzona zdolność do języków, widać to działa. Trochę zacząłęm się zastanawiać nad zjazdem z Węgier do Serbii, czy autostradowo czy też Baćki Winograd, ale bybrałe autostradowe Roszke, licząc ponownie na odrobinę szczęścia. Przejście węgierskie udało się z marszu, za to niestety z Serbami miałem problemy. Przejazd przez ich bramki zajął mi prawie 10min, przez co nie zdążyłe go przekroczyś o 11.22., tylko ok. 11.25. No ale cóż, nigdy nie może być za dobrze, więc jedziemy z Malutką dalej, a to już coś.
Powiedziałem sobie, że po drodze nie będę się szwendać na boki, jednak w Belgradzie nie wytrzymałem. Jadąc oczywiście autodtradą przez centrum w sobotę po południu koreczków nie było, więc zboczyłem gdzieś na bok. Już w zeszłym roku podobały mi się nocne widoki mostów i wielu nowych budowli. Tam gdzie zjechałem, w stronę jakiegoś centrum handlowego też było miło i ładnie, a budynki sprawiały wrażenie świeżo wybudowanych, no jak na stolicę i spore miasto było dużo wolnej przestrzeni. Taka mała jednak przejażdżka, mały spacerem po zaparkowaniu na parkingu pełnym cygnów wymuszających opłaty (jakoś nie skorzystałem z ich "usług" i nie będę), no i wróciłem na trasę z wolna mijając widziane wcześniej radary z policjantami, który tym razem celowali w mym kierunku, więc musiałem.
Dalej na autostradzie zatrzymałem się już przed Niszem. Tam kartą mogłem kupić nawet napój sam dla Malutkiej, jakoś nie chciałem stać się kolekcjonerem dinarów. Tam też spróbowałem sobie pljeskawicy, czyli takiego kotlecika, z kawałem chleba. Kiedyś o nim słyszałem, więc spróbowałem. Taki kotlet mielony, zresztą pół godziny temu zrobiłem takie cztery na ostatni etap naszej podróży.
O w sumie przypomniało mi się, że migę wreszcie podać pierwszy na forum przepis na zrobienie pljeskavice, a niech tam, proste to i zapodam:
najsampierw trzeba podgrzać olej na patelni do odpowiedniej temperatury,
potem ze szczelnego opakowania wyjąć rozmrożone kotleciki surowej pljeskavice, zakupionej oczywiście w odpowiednim sklepie je posiadającym,
następnie podgrzać obustronnie aż osiągnie wymaganą konsystencję,
no i gotowe.
Mam nadzieję, że wyszło i żadnych sensacji po drodze nie będzie (wystarczy, że Malutka już takowe od 2-3 dni ma, ale się kończą mam nadzieję).
Co do dalszej podróży, jak to się mówi, do trzech razy sztuk. Z Kalotiną tak do końca się nie udało. Na miejsce przybyłem ok. 19.00. wyjechałem o 19.50. Niby nie najgorzej, ale dzięki temu, że wybrałem lewy pas, który przed bramkami bułgarskimi rozchodził się na trzy kolejne (o czym już pisałem). Trzeba byś tylko czujnym jak ważka, bo tutejsi Niemcy, Francuzi, Belgowie, Holendrzy (nie wiem po co jadący nad morze, bo w sumie już opaleni) każdą dziurę wykorzystają co by się wepchnąć. Ja jeżdżąc po Warszawie przyznam niestety, że potrafię być niezłym chamem (ale tylko jak sytuacja tego wymaga), ale jadący przede mną w sprowadzanym właśnie samochodzie miał problemy z włączaniem silnika. Przy drugim wpychającym się niemcu stwierdiłem, iż muszę zaznaczyć swą obecność. Na wstępie zamknąłem okna swego pojazdu, bo Malutka mówi, że przy dziecialch nie używa się brzydkich słów, bo mogą myśleć, że to do nich - i ma rację. Gościowi przede mną zwróciłem tylko uwagę coś w tym stylu, ża tak to nigdy nie dojedziemy, a widząc, że faktycznie ma kłopoty przekazałem mu tylko, żeby tochę poprawił swój kunszt i umiejętności kierowcy, co przyjął, jak się okazało, ze zrozumieniem. Trudniej było z tym nie trzymającym się zasad. Oczywiście nie rozumiał o co mi chodzi, bo to u nich normalne, więc znając słabo angielski użyłem można by powiedzieć języka filmowego z kina nocnego. Nie wiem czy podziałało, bo chyba coś przekręciłem, bo gościu szybko zamknął szybkę i jakby go zatkało, ale że usiałem przekrzyczeć odgłos włączonych silników, tto pewnie słyszał.
W sumie bez dalszych kłopotów dotarłem jednak do końca kontroli.
Na pobliskiej stacji zaopatrzyłem się w miesięczną winietkę za 30 leva, a wspomnę jeszcze, że autostrada w Serbii 2,5 oraz 6 euro. Przy zakupie winietki otrzymałem 2 leva papierowe, no i tu zonk. Coś kojarzyłem, że było coś z tymi 2 leva, papierowymi, czy nieważne czy coś, zmęczony nie pamiętałem. Tak więc wymęczyłem obsługę, potem stojących w pobliżu od kontroli drogowej i dopiero ostatecznie Orlin przypomniał mi, że nic takiego się nie stało, tylko że funkcjonuje teraz papierek i bilon.
Nie było tak późno, więc ruszyłem przed się. Na przedmieściach Sofii zacząłem rozglądać się za jakimś noclegiem.
O teraz spróbowałem przygotowane przez się danie. Jak dla mnie nie jest zła ta pljeskavica.
No dobra, wracam do przejazdu. Nocleg znalazłem w hotelu, a jego wizytówkę gdzieś mam, tylko jeszcze nie wiem gdzie. Jak znajdę to podam, bo chyba warto. Dojechaliśmy tam po 21, a więc po zamknięciu kuchni, ale na szczęście jakieś zapasy jeszcze mieliśmy. Hotel jest przy ulicy wjazdowej do Sofii, po prawej stronie. Pol lewej znajduje się stacja lukoil oraz sklep Metro, u nas znany jako Macro cash and carry.
Pokój mieliśmy czysty i schludny z dwoma łóżkami, tv, klimatyzacją, umeblowany, z łazienką. Cena za sam noclem 50 leva lub 25 euro. Parking na zapleczu hoteliku, teren jakiegoś warsztatu samochodowego w cenie 4 leva lub 2 euro. Śniadania od 9tej, więc nie skorzystaliśmy, ale miło było.
Od razu 14go wyjeachaliśmy tuż po 8smej, czyli jka zwykle z opóźnieniem. Tankowanie na wspomnianym lukoil 1,99 leva za litr ON, na mijanych stacjach było podobnie, bliżej wybrzeża 1,95.
No ale na stacji kolejny zonk, wlew paliwa nie chce się otworzyć z kluczyka. Wyraźnie ktoś przy nim manipulował. Pomyślałem, że dobrze że prawie pusty i że bak raczej nieuszkodzony, ale jak tu otworzyć wlew.
Jednak najprostsze pomysły są najlepsze, a na taki na szczęście wpadłem.
Otóż przekręciłem kluczyk w drugą stronę i zadziałało. Można było otworzyć, nalać i jechać dalej. W sumie może dobrze, że nie zdążyem z nikim tego tematu przedyskutować.
Autostrada przeleciała bez problemu. Się rozpędziłem. Najpierw trzeba na nią wjechać, a że to niedziela była, to postanowiłem przez centrum Sofii, przy okazji miqsto sobie z wierzchu obejrzeć. Jak postanowiłem tak i zrobiłem (Mała głosu nie miała). Początkowo dobrze szło, no i gdyby jechał dalej jak jechałem dobrze by szło do końca, tylko coś mi nie pasowało, że droga tylko na Świniocośtam i Płowdim, a tu patrzę jak w mordę strzelił na Warnę, no i Burgas. Jak pomyślałem (drugi raz, czyli trzeba zawsze trzymać się pierwszego pomysłyu) tak i zawróciłem. Dopiero w pewnym momencie zobaczyłem, że droga to stara 6ka na Burgas, może byłaby i ciekawa, dzięki temu zobaczyłem pobliską giełdę samochodową, ale stwierziłem, że nazwiedzać się jeszce zdążę i powróciłem na właściwą autostradę.
Dopiero wtedy autostrada przeleciała bez problemu. Co prawda jakiś samochód na angielskich blachach w pewnym momencie zaczął mi z tyłu mrygać i pokazywać coś na światła, w pewnej chwili nawet zaczął zjeżdżać na pobocze, ale widząc, że nie idę w jego ślady pomrugał jeszcze trochę i się odczepił.
W takich przypadkach lepiej się nie zatrzymywać, tym bardziej śniadym anglikom. Ja pojechałem dalej, jak ktoś chce może zatrzymać się na najbliższej większej stacji benzynowej.
Tak mniej więcej 120-150 km od Burgas postanowiliśmy zatrzymać się na niewielkie papu. Malutka akurat nie głodniała przy polecanych punktach Happy, ale przy BBQ i jakichś Donutsach. Nie wiem dlaczego była tam kolejka, drogo i niesmacznie, no i zimne, więcej nie ma co pisać, tylko omijać. Aaa, było to mięso grillowane, frytkopodobne coś i niby sałatki.
Dalej poszło spokojnie. Zjazd z autostrady na Kableszkowo i przez Aheloy do SB, do biura menady. Tam można było w przeszłości podjechać, a teraz gościu mói, że nie. Zmęczonym będąc, może nie zachowałem się grzecznie, bo po prostu zostawiłem pojazd na wjeździe i udałem się do biura. W sumie poskutkowało, bo warunkowo wpuścili mnie na 5min.
Potem kluczyki i pewnie najlepiej się walnąć by było, ale nie z Malutką. Bez popołudniowego wyjścia na basen się nie obyło. Morze jednak zobaczyłem z bliska dnia następnego, a z hotelu jest bezpośrednie zejście, ale nie chciało mi się już.
To pokrótce na temat podróży. Zdjęcia dołączę już w domu w wolnej chwili podobnie jak adres hotelu w Sofii, bo wyruszywszy w poniedziałek właśnie z Malutką ruszamy w ostatni etap naszej podróży, tym bardziej, że właśnie po 10 dniach picia wieczornego zakończyłem całą butelkę dżinu 0,7 l z tonikiem - brawo Ja!.
Opis w sumie odkładałem kilka razy, gdyż łatwiej jest wskoczyć na chwilę i dopisać cokolwiek, czy też zobaczyć kto co naskrobał, niż złożyć więcej niż 2-3 zdania.
Tym bardziej czuję się usprawiedliwiony, gdyż że ponieważ na głowie miałem całą logistykę nalotu z powietrza i lądowego na Bułgarię, a także nadzorowanie obydwu ekspedycji także na terenie Polski, a prostym targaniu tobołów i zakupów nie wspominając.
A tak z ciekawości, to czy macie lub mieliście tak, że jak się śpieszycie, lub niesiecie coś ciężkiego, to dziecko idzie przed Wami, dosłownie o milimetry? No bo Malutka tak niestety ma, no i jeszcze włączają się wszelkie komplikatory i pytania o sens istnienia napotkanych po drodze rzeczy czy też wydarzeń. No dobra, ponarzekałem trochę na Malutką, ale chyba po raz pierwszy, a więcej nie zamierzam, to jest po prostu wypadkowa tych przygotować, kiedy człowiek niestety robi się nerwowy, tak jak w życiu (no i na forum).
Co do podróży, to w przeszłości, sam czy też z kumplami nie planowałem zbytnio podróży. No może miejsce docelowe było znane. Zmieniło się to trochę po zawarciu znajomości z małżonką, ale także nie do końca. Pamiętam, że nasz pierwszy wyjazd na Słowację miał polegać na wylegiwaniu się w miejscu docelowym w niejakich termach. Term wtedy nie znalazłem, teraz wiem, że szczęśliwie je ominąłem wręcz po mistrzowsku, a plus tego był taki, że znalazłem Dediny w Słowackim Raju, a żona obrażona siedziała w pokoju. Musiałem to jakoś znieść i sam spędzać wieczory w okolicznych knajpkach, dokładnie dwóch. W sumie się opłacało, bo przez jakiś miesiąc potem miałem spokój.
No, ale wracam do obecnej podróży. Miejsce docelowe planuję już teraz dokładniej, jak wspomniałem, ze względu na Malutką. Staram się je zaklepać wcześniej w związku z tym, że w mej instytucji zaczęli jednak tworzyć coś takiego jak plan urlopu (w grudniu) oraz przestrzegać zawartych w nim danych (do pewnego czasu). Budzą się gdzieś około kwietnia, maja z różnego rodzaju aneksami, no i chodzi o to, żeby dali mi spokój, co jak na razie się dzieje (ale nie zawsze, uparci są).
O ile miejsce w tym roku zaplanowałem po raz drugi z rzędu w Elenite w Privillege Fort Beach, to jakoś nie planuję stacji pośrednich. Do tej pory udawało mi się zawse złapać jakiś nocleg. No może przed Braszowem był to dopiero drugi hotel w Predeal, ale była to 23.05. czy coś koło tego, a wspominam go najmilej, bo następnego dnia rano musiałem pilnować Malutkiej, wtedy chyba 3latki (z bardziej rudymi włosami), wszędzie ją Panie oprowadzały, a podarowane wtedy parasoleczki do teraz chyba walają się jeszcze po kątach piwnicy. Zapamiętałem jeszcze motel przy stacji benzynowej za Piteszti w Kierunku Bukaresztu. Żona twierdzi do tej pory, że to burdel, lub conajmniej miejsce weekendowych wypadów, ale co ja poradzę, że niektórzy lubią róż, w sumie teściowa też, to może napomknę Urszuli.
Wyjazd 12go miał w fazie projektu odbyć się tak mniej więcej ok. 12tej 14tej. Chodi o to, że jak jadę sam, w tym wypadku z Malutką, to wychodzi to znacznie dłużej niż pod nadzorem, mimo tego, że przerw na fajka nie muszę robić, bo nie palę, a Malutka raczej też nie. Wtedy po prostu zawsze gdzieś zjadę z trasy, np. gdy coś mnie zaciekawi, zapatrzę się na jakieś piękne okoliczności przyrody, czy natury, no i ulegam też Malutkiej, chyba że śpi.
12go piątek był z tego powodu pierwszym dniem mego urlopu, gdyż że ponieważ musiałem większiość przygotować sam, poza rzeczami Urszuli i Malutkiej, ale samochód, przelot, zabawki, ubezpieczenia (ale to wcześniej), pakowanie, to niestety wszystko zostało na piątek, w związku z wcześniej nieprzewidzianymi wypadkami.
Nawet samochód tym razem się ddo końca nie posłuchał. Czyściłem go, może nie wypieściłem, więc stało się. Po naładowaniu nie nadużywałem klimatyzacji, a ta niestety się okazało, że ni ziębi ni grzeje. Wszystko by było ok. gdyby to nie w tym czasie drugi przypadek u znajomego z ładowaniem. Ale nie było czasu na diagnozę czy poprawki. Samochód okleiłem naklejką wiadomą między innymi i już o 20.22. wyruszyłęm z Malutką w podróż, a czas przewidywany przybycia określiłem sobie na wczesne popołudnie dnia 14 sierpnia. Przynajmniej wiedziałem o której mam przybyć.
Jeszcze przed wyruszeniem pomyślałem, że skoro Urszula jednak drogą powietrzną, to zmienić zakładaną wcześniej Serbię na Rumunię, bo Transalpinę chciałem po drocze odwiedzić, ale stwierdziłem, że tak jak sam doradzałem tam - ponieważ zmęczonym byłem przez Serbię, a z powrotem, zakładając wtedy, że wypoczęty, powrócę przez Rumunię.
Delikany problem zrodził się z przejazdem przez Polskę. Łatwe to nie było. Gdybym tak chodził do kościoła, to bym sobie wcześniej przypomniał, że 15go jest święto, a skoro w poniedziałek święto, to w piątek początek weekendu. Dodatkowo dużo wtedy ludzi kręci się na piechotę w okolicach Częstochowy. Jakoś oni chyba bez aplikacji, bo na fb nie widziałem gdzie są (może nie mam właściwych znajomych czy brak tam zassięgu, nie wiem), a do Tomka nie dzwoniłem, bo obiecałem, że jak będę w pobliżu Częstochowy, to wpadnę i plan podróży mógłby spalić na panewce.
Z tych to powodów po raz kolejny wybrałem się w kierunku miasta zbrodni i ks. Mateusza - Sandomierza. W sumie ciekawe jak to zmieniło postrzeganie tego miasta bogatego w zabytki i piękne podobno tunele pod nimi. Miało być na Katowice i autostradą prawie na Bratysławę, ale co tam. W sumie po raz pierwszy podczas tej podróży okazało się, że warto mieć trochę szczęścia. Jadąc spokojniutko (jak wspomniałem długi weekend i jednak tłok) posłuchałem sobie wiadomości, a tam o blokowaniu trasy Katowickiej (co jakiś czas ostatnio ma to miejsce, protesty dot. linii energetycznej) i jakimś na niej wypadku. Droga do Sandomierza po raz kolejny okazała się nie taka zła.
Jednak mnie podkusiło, żeby skorzystać wreszcie z dawno nieużywanych zdobyczy techniki. Powinienem wiedzieć, jako wychowany na dawnych polskich serialach, że yanoschyk, czy jakoś ta, to nie to samo co Janosik i biednemu zawsze drogę uatrakcyjni. Tym razem chciałem ominąć Rzeszów (nie obraź się Teresko, ale innom razom może) i pojechać na Gorlice. Za Sandomierzem na Mielec droga w sumie nieźle oznakowana i nienajgorsza, z tego co pamiętam. Powinno mnie tknąć przed Jasłem jak miałem jechać na Gorlice. Podróbka Janosika pchnęła mnie na jakąś boczną drogę, ale pomyślałem mądre toto, to nie co ma się bać. No i pojechałem. Okazało się, że pewnie chciał mnie na skróty a nie główną drogą poprowadzić. Wogóle, to nic nie miałbym przeciwko, ale jak w ciemnym lesie jechałem wąską drogą i za każdym zakrętem musiałem uważać, żeby komyś na posesję nie wjechać, to już przestała mi się ta aparatura podobać. Na szczęście Malutka spała, bo w takich okolicznościach i ciemnej nocy mogłaby się przestraszyć wilków, nierdźwiedzi i rysi, a to akurat w związku z oglądanymi bajkami.
Udałosię jednak na drogę na Gorlice wyjechać, jak również dojechać do samego miasta. Tutaj żywot pseudo Janosika zakończyłem odcinając go od neta. Zresztą z przypadków znajomych, tak jednak do końca bym mu nie ufał.
W Gorlicach, pomny uwagi z forum, także moich o stacjach przed granicą, zatankowałem ON w cenie zbliżonej to tej z mych okolic, po czym udałem się w kierunku granicy na Bardejów.
Wszystko szło dobrze, tylko przed granicą Polsko-Słowacą i po jej przekroczeniu zdziwiła mnie jedna rzecz. Otóż na tablicach z nazwami miejscowości pojaziła się cyrylica. Tak coś myślałem, że może Łemkowie i przypadkiem zgadłem http://www.radiokrakow.pl/wiadomosci/nowy-sacz/wioski-w-usciu-gorlickim-odzyskaly-lemkowskie-nazwy-zdjecia/
Wyjeżdżając z Otwocka o 18.22. na Słowację dotarłem dosyć późno, o 2.22. No, ale wspomniałem dlaczego.
Słowację ogólnie lubię i odwiedzam, ale w tranzycie staram się śmignąć bezproblemowuo. Tak więc z Bardejowa na Preszów, tam równolegle do autostrady do Koszyc. W Koszycach postawiłem nogę na ziemi słowackiej i na stacji paliw rozmieniłem sobie euro na serbskie bramki, po czym dalej bezautostradowo do granicy, którą osiągnąłem ok. 4.22.
Węgry także bez historii. Winietka jak zwykle kartą na stacji w Encs, gdzie nieźle nauczyli się już po polsku. Pewnie zmusiła ich do tego nasza wrodzona zdolność do języków, widać to działa. Trochę zacząłęm się zastanawiać nad zjazdem z Węgier do Serbii, czy autostradowo czy też Baćki Winograd, ale bybrałe autostradowe Roszke, licząc ponownie na odrobinę szczęścia. Przejście węgierskie udało się z marszu, za to niestety z Serbami miałem problemy. Przejazd przez ich bramki zajął mi prawie 10min, przez co nie zdążyłe go przekroczyś o 11.22., tylko ok. 11.25. No ale cóż, nigdy nie może być za dobrze, więc jedziemy z Malutką dalej, a to już coś.
Powiedziałem sobie, że po drodze nie będę się szwendać na boki, jednak w Belgradzie nie wytrzymałem. Jadąc oczywiście autodtradą przez centrum w sobotę po południu koreczków nie było, więc zboczyłem gdzieś na bok. Już w zeszłym roku podobały mi się nocne widoki mostów i wielu nowych budowli. Tam gdzie zjechałem, w stronę jakiegoś centrum handlowego też było miło i ładnie, a budynki sprawiały wrażenie świeżo wybudowanych, no jak na stolicę i spore miasto było dużo wolnej przestrzeni. Taka mała jednak przejażdżka, mały spacerem po zaparkowaniu na parkingu pełnym cygnów wymuszających opłaty (jakoś nie skorzystałem z ich "usług" i nie będę), no i wróciłem na trasę z wolna mijając widziane wcześniej radary z policjantami, który tym razem celowali w mym kierunku, więc musiałem.
Dalej na autostradzie zatrzymałem się już przed Niszem. Tam kartą mogłem kupić nawet napój sam dla Malutkiej, jakoś nie chciałem stać się kolekcjonerem dinarów. Tam też spróbowałem sobie pljeskawicy, czyli takiego kotlecika, z kawałem chleba. Kiedyś o nim słyszałem, więc spróbowałem. Taki kotlet mielony, zresztą pół godziny temu zrobiłem takie cztery na ostatni etap naszej podróży.
O w sumie przypomniało mi się, że migę wreszcie podać pierwszy na forum przepis na zrobienie pljeskavice, a niech tam, proste to i zapodam:
najsampierw trzeba podgrzać olej na patelni do odpowiedniej temperatury,
potem ze szczelnego opakowania wyjąć rozmrożone kotleciki surowej pljeskavice, zakupionej oczywiście w odpowiednim sklepie je posiadającym,
następnie podgrzać obustronnie aż osiągnie wymaganą konsystencję,
no i gotowe.
Mam nadzieję, że wyszło i żadnych sensacji po drodze nie będzie (wystarczy, że Malutka już takowe od 2-3 dni ma, ale się kończą mam nadzieję).
Co do dalszej podróży, jak to się mówi, do trzech razy sztuk. Z Kalotiną tak do końca się nie udało. Na miejsce przybyłem ok. 19.00. wyjechałem o 19.50. Niby nie najgorzej, ale dzięki temu, że wybrałem lewy pas, który przed bramkami bułgarskimi rozchodził się na trzy kolejne (o czym już pisałem). Trzeba byś tylko czujnym jak ważka, bo tutejsi Niemcy, Francuzi, Belgowie, Holendrzy (nie wiem po co jadący nad morze, bo w sumie już opaleni) każdą dziurę wykorzystają co by się wepchnąć. Ja jeżdżąc po Warszawie przyznam niestety, że potrafię być niezłym chamem (ale tylko jak sytuacja tego wymaga), ale jadący przede mną w sprowadzanym właśnie samochodzie miał problemy z włączaniem silnika. Przy drugim wpychającym się niemcu stwierdiłem, iż muszę zaznaczyć swą obecność. Na wstępie zamknąłem okna swego pojazdu, bo Malutka mówi, że przy dziecialch nie używa się brzydkich słów, bo mogą myśleć, że to do nich - i ma rację. Gościowi przede mną zwróciłem tylko uwagę coś w tym stylu, ża tak to nigdy nie dojedziemy, a widząc, że faktycznie ma kłopoty przekazałem mu tylko, żeby tochę poprawił swój kunszt i umiejętności kierowcy, co przyjął, jak się okazało, ze zrozumieniem. Trudniej było z tym nie trzymającym się zasad. Oczywiście nie rozumiał o co mi chodzi, bo to u nich normalne, więc znając słabo angielski użyłem można by powiedzieć języka filmowego z kina nocnego. Nie wiem czy podziałało, bo chyba coś przekręciłem, bo gościu szybko zamknął szybkę i jakby go zatkało, ale że usiałem przekrzyczeć odgłos włączonych silników, tto pewnie słyszał.
W sumie bez dalszych kłopotów dotarłem jednak do końca kontroli.
Na pobliskiej stacji zaopatrzyłem się w miesięczną winietkę za 30 leva, a wspomnę jeszcze, że autostrada w Serbii 2,5 oraz 6 euro. Przy zakupie winietki otrzymałem 2 leva papierowe, no i tu zonk. Coś kojarzyłem, że było coś z tymi 2 leva, papierowymi, czy nieważne czy coś, zmęczony nie pamiętałem. Tak więc wymęczyłem obsługę, potem stojących w pobliżu od kontroli drogowej i dopiero ostatecznie Orlin przypomniał mi, że nic takiego się nie stało, tylko że funkcjonuje teraz papierek i bilon.
Nie było tak późno, więc ruszyłem przed się. Na przedmieściach Sofii zacząłem rozglądać się za jakimś noclegiem.
O teraz spróbowałem przygotowane przez się danie. Jak dla mnie nie jest zła ta pljeskavica.
No dobra, wracam do przejazdu. Nocleg znalazłem w hotelu, a jego wizytówkę gdzieś mam, tylko jeszcze nie wiem gdzie. Jak znajdę to podam, bo chyba warto. Dojechaliśmy tam po 21, a więc po zamknięciu kuchni, ale na szczęście jakieś zapasy jeszcze mieliśmy. Hotel jest przy ulicy wjazdowej do Sofii, po prawej stronie. Pol lewej znajduje się stacja lukoil oraz sklep Metro, u nas znany jako Macro cash and carry.
Pokój mieliśmy czysty i schludny z dwoma łóżkami, tv, klimatyzacją, umeblowany, z łazienką. Cena za sam noclem 50 leva lub 25 euro. Parking na zapleczu hoteliku, teren jakiegoś warsztatu samochodowego w cenie 4 leva lub 2 euro. Śniadania od 9tej, więc nie skorzystaliśmy, ale miło było.
Od razu 14go wyjeachaliśmy tuż po 8smej, czyli jka zwykle z opóźnieniem. Tankowanie na wspomnianym lukoil 1,99 leva za litr ON, na mijanych stacjach było podobnie, bliżej wybrzeża 1,95.
No ale na stacji kolejny zonk, wlew paliwa nie chce się otworzyć z kluczyka. Wyraźnie ktoś przy nim manipulował. Pomyślałem, że dobrze że prawie pusty i że bak raczej nieuszkodzony, ale jak tu otworzyć wlew.
Jednak najprostsze pomysły są najlepsze, a na taki na szczęście wpadłem.
Otóż przekręciłem kluczyk w drugą stronę i zadziałało. Można było otworzyć, nalać i jechać dalej. W sumie może dobrze, że nie zdążyem z nikim tego tematu przedyskutować.
Autostrada przeleciała bez problemu. Się rozpędziłem. Najpierw trzeba na nią wjechać, a że to niedziela była, to postanowiłem przez centrum Sofii, przy okazji miqsto sobie z wierzchu obejrzeć. Jak postanowiłem tak i zrobiłem (Mała głosu nie miała). Początkowo dobrze szło, no i gdyby jechał dalej jak jechałem dobrze by szło do końca, tylko coś mi nie pasowało, że droga tylko na Świniocośtam i Płowdim, a tu patrzę jak w mordę strzelił na Warnę, no i Burgas. Jak pomyślałem (drugi raz, czyli trzeba zawsze trzymać się pierwszego pomysłyu) tak i zawróciłem. Dopiero w pewnym momencie zobaczyłem, że droga to stara 6ka na Burgas, może byłaby i ciekawa, dzięki temu zobaczyłem pobliską giełdę samochodową, ale stwierziłem, że nazwiedzać się jeszce zdążę i powróciłem na właściwą autostradę.
Dopiero wtedy autostrada przeleciała bez problemu. Co prawda jakiś samochód na angielskich blachach w pewnym momencie zaczął mi z tyłu mrygać i pokazywać coś na światła, w pewnej chwili nawet zaczął zjeżdżać na pobocze, ale widząc, że nie idę w jego ślady pomrugał jeszcze trochę i się odczepił.
W takich przypadkach lepiej się nie zatrzymywać, tym bardziej śniadym anglikom. Ja pojechałem dalej, jak ktoś chce może zatrzymać się na najbliższej większej stacji benzynowej.
Tak mniej więcej 120-150 km od Burgas postanowiliśmy zatrzymać się na niewielkie papu. Malutka akurat nie głodniała przy polecanych punktach Happy, ale przy BBQ i jakichś Donutsach. Nie wiem dlaczego była tam kolejka, drogo i niesmacznie, no i zimne, więcej nie ma co pisać, tylko omijać. Aaa, było to mięso grillowane, frytkopodobne coś i niby sałatki.
Dalej poszło spokojnie. Zjazd z autostrady na Kableszkowo i przez Aheloy do SB, do biura menady. Tam można było w przeszłości podjechać, a teraz gościu mói, że nie. Zmęczonym będąc, może nie zachowałem się grzecznie, bo po prostu zostawiłem pojazd na wjeździe i udałem się do biura. W sumie poskutkowało, bo warunkowo wpuścili mnie na 5min.
Potem kluczyki i pewnie najlepiej się walnąć by było, ale nie z Malutką. Bez popołudniowego wyjścia na basen się nie obyło. Morze jednak zobaczyłem z bliska dnia następnego, a z hotelu jest bezpośrednie zejście, ale nie chciało mi się już.
To pokrótce na temat podróży. Zdjęcia dołączę już w domu w wolnej chwili podobnie jak adres hotelu w Sofii, bo wyruszywszy w poniedziałek właśnie z Malutką ruszamy w ostatni etap naszej podróży, tym bardziej, że właśnie po 10 dniach picia wieczornego zakończyłem całą butelkę dżinu 0,7 l z tonikiem - brawo Ja!.